|
Rozkład i paraliż
Odebranie kompetencji lekarzom rodzinnym spowodowało paraliż systemu opieki zdrowotnej. Kilkumiesięczne kolejki do specjalistów to efekt niesprawnej medycyny rodzinnej.
Nieraz już pisałem o klątwie Mariusza Łapińskiego, która ciąży nad naszą służbą zdrowia. O jego pseudo reformach okraszanych czczymi obietnicami: lekarza dostępnego przez 24 godziny, pogotowia na pstryknięcie i szpitali wybieranych przez chorych wedle widzimisię - powiedziano już bardzo wiele. Ale - jak widać - nigdy dosyć.
Zwłaszcza, że rozkład zapoczątkowany przez Wielkiego Reformatora dziś całkowicie paraliżuje system.
Dzieło zniszczenia bierze swój początek w demontażu medycyny rodzinnej. Dziś już całkiem wyraźnie widać, jak destrukcyjne manipulacje w tej materii rozkładają na łopatki specjalistykę. Po ujawnieniu listy oczekujących na wizytę u specjalisty, wszyscy na stronach internetowych oddziałów wojewódzkich NFZ mogą przeczytać, że czas takiego oczekiwania na poradę niektórych lekarzy wynosi nawet 200 dni.
Demontaż medycyny rodzinnej nastąpił na skutek wrzucenia do jednego worka pod nazwą poz i lekarza rodzinnego, i internisty, i felczera. W sytuacji, kiedy wszechstronnie wykształconemu lekarzowi rodzinnemu nikt nie płaci za jego umiejętności - nie wykorzystuje on swoich kompetencji. Nie ma interesu w tym, aby leczyć np. proste schorzenia laryngologiczne, kardiologiczne, okulistyczne czy chirurgiczne. Kieruje więc bez ograniczeń do lekarzy specjalistów. Skoro dostaje tyle samo pieniędzy co felczer i ma takie same kompetencje, to po co się wysilać i narażać?
Na skutek tego specjaliści przestali być konsultantami w wąskich dziedzinach medycyny, a stali się zaś lekarzami rejonowymi od różnych części ciała. Kolejki się wydłużają i pacjent, który naprawdę potrzebuje konsultacji specjalisty, musi czekać pół roku. No i pieniądze wypływają z Funduszu w zupełnie niekontrolowany sposób.
O zadłużonych szpitalach to nawet się już pisać nie chce. Szpitali jest za dużo i wszyscy o tym wiedzą. Ale ze względów politycznych, bo nie merytorycznych, pompuje się tam pieniądze, żeby za wszelką cenę je utrzymać. Tymczasem pieniądze te można by sensowniej zainwestować w opiekę ambulatoryjną, np. chirurgię jednego dnia. Z pewnością obniżyłoby to koszty leczenia wielu schorzeń. Usunięcie migdałów można przecież przeprowadzić w dobrze wyposażonym gabinecie. No, ale wtedy szpital straciłby pieniądze za hospitalizację. Pogrążone w długach szpitale zasilane więc będą teraz środkami unijnymi, niestety lecznictwo ambulatoryjne nie może się do nich dopchać.
O mały włos NFZ musiałby wprowadzić listy oczekujących na badania diagnostyczne. Gdyby lekarze poz, tak jak postulowali diagności, kierowali wszystkich chętnych na laboratoryjne badania diagnostyczne, na pewno zabrakłoby już pieniędzy.
Wszystko to jest efektem tego, że lekarzy rodzinnych sprowadzono do roli sekretarek medycznych kierujących ruchem chorych. Gdybym wiedział, że kończąc medycynę rodzinną będę się tylko zajmował wypisywaniem skierowań, pewnie bym się na to nie zdecydował.
Naprawa sytuacji będzie trudna. Lekarze mojej specjalności walczyli o stworzenie nowoczesnego systemu medycyny rodzinnej i się sparzyli. Czy będą chcieli dwa razy ginąć za to samo? Wątpię.
Dopóki płatnik usług medycznych nie uświadomi sobie, że dobrze funkcjonująca medycyna rodzinna porządkuje cały system i pozwala na kontrolę wydatków - nigdy nie będzie dobrze. Konieczne jest przywrócenie lekarzowi rodzinnemu właściwej roli. Ma on zaspokajać 80% potrzeb zdrowotnych pacjenta i kierować całym procesem jego leczenia. Powinien być więc również dysponentem pieniędzy przeznaczonych na jego leczenie. Im prędzej NFZ zda sobie tego sprawę, tym lepiej.
Robert Sapa
|
|